Ilu Rosjan po 1945 r. udawało Polaków?
Matrioszka to drewniana rosyjska zabawka, składająca się z lalek wydrążonych w środku i włożonych jedna w drugą. Jest też symbolem Rosji. Tak powszechnie zrozumiałym, że w ten sposób zaczęto nazywać rosyjskich nielegałów, czy też jak kto woli, śpiochów. To doskonale wykształceni oficerowie sowieckiego, a później rosyjskiego wywiadu, którzy prowadzą podwójne życie, udając lojalnych obywateli kraju, w którym żyją. Sprawa nie jest teorią zwolenników spiskowej wersji dziejów. W Polsce po 1989 r. wykryto kilkanaście „matrioszek” (jedna z nich sama zgłosiła się do polskich służb). Historycy spekulują jednak, że tuż po wojnie, korzystając z zamieszania i śmierci milionów ludzi, Polaków zaczęło udawać nawet kilkuset oficerów sowieckich służb. Część potem pojechała na zachód, traktując polski epizod jako obowiązkowy element budowania fałszywej tożsamości. Część jednak została w kraju i zrobiła ogromne kariery. W wydanej kilka tygodni temu książce „Czas Nielegałów. Krótki kurs kontrwywiadu dla amatorów” (wyd. Fronda) pułkownik Piotr Wroński, były oficer Służby Bezpieczeństwa, a później Urzędu Ochrony Państwa i Agencji Wywiadu (odszedł ze służby w 2008 r.) postawił hipotezę, że „matrioszką” mógł być sam gen. Czesław Kiszczak, architekt III RP, wieloletni człowiek cienia i spec od mokrej roboty w PRL-u. Według niektórych historyków, oficer prowadzący agenta sowieckiej wojskowej informacji ps. Wolski – późniejszego generała i dyktatora PRL Wojciecha Jaruzelskiego. Nota bene sam Jaruzelski był przedmiotem plotek, iż jest „matrioszką”. Tak silnych, że dementowała je publicznie jego własna córka. Zaprzeczenia i próby wykpienia nikogo nie przekonały, ale w internecie kwitną strony, na których pokazane są trzy zdjęcia z dzieciństwa Jaruzelskiego: dwa z nich zdecydowanie się od siebie różnią. Prawdę można rozstrzygnąć tylko testem DNA.
Częściowe odciski palców
Wroński nie wymienia nazwiska Kiszczaka, ale podaje wystarczająco dużo faktów, abyśmy nie mieli wątpliwości, o kim pisze. Na wszelki wypadek zmienia parę szczegółów (dokładne miejsce urodzenia itp.), ale całość nie pozostawia złudzeń.
Najpierw dość dokładnie opisuje (zapewne z wiedzy lub operacyjnych plotek, a może jest to zwykła hipoteza) historię dziecka, nazywa go Sieriożą, z białoruskiej wioski, które w dzieciństwie osłuchało się z językami polskim, białoruskim, jidysz. Jak dużo dzieci w latach 30., chłopiec stał się sierotą i trafił do domu dla dzieci wrogów ludu. Tam został zauważony jego lingwistyczny talent i wkrótce znalazł się w podmoskiewskim ośrodku, gdzie rozpoczęło się jego szkolenie na janczara Związku Sowieckiego. Na tych lekcjach wpajano mu nie tylko miłość do Kraju Rad, ale rozwijano znajomość języka polskiego, polskiej kultury i historii (oczywiście z sowieckiej perspektywy). Później nauczono go zasad walki tajnych służb, dywersji, jak zmagać się z wrogami sowieckiego państwa. W pewnym momencie zaprzestano tej nauki i skoncentrowano się na przyuczeniu młodego człowieka do bycia Polakiem 24 godziny na dobę. Zakazano mówić po rosyjsku.
Po tym wstępie płk Wroński opisuje historię swojego głównego bohatera „Cz.”. Urodził się w małym miasteczku na południu Polski, blisko granicy z Niemcami. Jego ojciec był robotnikiem. „W latach trzydziestych Cz. cierpiał trochę biedę, bo jego ojca zwolniono z pracy. Podobno brał udział w strajku robotników” – pisze Wroński. Podobnie było oczywiście w wypadku ojca gen. Kiszczaka. Cz., też podobnie jak Kiszczak, został skierowany na roboty do Wrocławia. Później uciekł i w niejasnych okolicznościach trafił do Wiednia, gdzie zaczęła się jego wielka kariera. Wroński sugeruje, że prawdziwy Kiszczak został przejęty przez Rosjan, a jego miejsce zajął podobny człowiek. Podkreśla oczywiście, że to scenariusz, a nie zapis historyczny. Później opisuje wielką karierę Cz. w strukturach PRL. „Wrócił do Polski, skończył szkołę PPR, służył w wojsku, w Informacji Wojskowej, pojechał na misję zagraniczną, w końcu został szefem wojskowych służb specjalnych, ministrem i wicepremierem. Zorganizował rozmowy z opozycją i długo żył spokojnie na emeryturze” – pisze Wroński.
„Na krótko przed śmiercią obudził się w nim Sierioża. Przypomniał sobie Czepietowo, sąsiadów, ikony w rodzinnej chacie. (…) Gdy zmarł, Sierioża znów się w nim odezwał i pochowano go na prawosławnym cmentarzu z pełnym prawosławnym obrządkiem” – pisze Wroński. Czesława Kiszczaka też nieoczekiwanie pochowano na cmentarzu prawosławnym.
Słabym punktem tej opowieści jest rodzina Czesława Kiszczaka, która przeżyła wojnę. Wroński przytomnie zauważa, że istnienie jakieś rodziny powojennej nie jest przekonującym dowodem na nieprawdziwość hipotezy o „matrioszce”. „Podobnie jest z rodziną generała Cz., która praktycznie jest całkowicie pomijana w oficjalnie dostępnych biografiach. Czy był jedynakiem? Miał dziadków? Innych krewnych? Cisza”. (…) Ocaleni mogli też zostać odpowiednio potraktowani przez NKWD. Trzeba przecież zabezpieczyć naszego nielegała przed dekonspiracją. W tym frontowym bałaganie i tak cała wina spadnie na Niemców” – pisze Wroński.
Jednak bez przeprowadzenia badań DNA trudno rozstrzygnąć, czy scenariusz Wrońskiego jest prawdziwy. Błyskawiczna kariera Kiszczaka na początku PRL – już w 1946 r. był pracownikiem misji wojskowej w Londynie - daje do myślenia. W początkach sowieckiej Polski takie kariery mogli robić tylko naprawdę zaufani i wypróbowani komunistyczni działacze.
Zresztą, zdaniem Wrońskiego, w wypadku Kiszczaka (Cz. w książce), Rosjanie popełnili błąd, przyznając mu Order Wojny Ojczyźnianej I Stopnia. To order, który dostawało się za konkretne czyny bohaterskie. „W biografii Cz. nie ma nic wskazującego na jego pobyt na froncie i walkę wraz z Armią Czerwoną lub „berlingowcami”. Chyba że Cz. jeszcze jako Sieroża odznaczył się w boju” – spekuluje Wroński.
Bierutów dwóch
Znacznie więcej jest relacji dowodzących, że „matrioszką”, przynajmniej w jakimś momencie, był Bolesław Bierut. „Są silne poszlaki, by twierdzić, że zrzucony w 1943 r. do Polski Bierut nie był przedwojennym Bolesławem Bierutem, ale agentem sowieckim, dublerem Bieruta. Prawdziwy Bierut został zrzucony później i przez jakiś czas działali wspólnie” – mówił w 2007 r. wybitny historyk, prof. Paweł Wieczorkiewicz. Tę hipotezę prof. Wieczorkiewicz opiera na minimum dwóch źródłach: przedśmiertnej relacji Piotra Jaroszewicza, opublikowanej przez Bohdana Rolińskiego, a także relacji, dość dobrze opartej na źródłach, że prawdziwy Bierut został zamordowany w 1947 r. w Krakowie. „Oficer ochrony prezydenta opisuje zamach na Bieruta w Hotelu Francuskim w Krakowie. Zabójca miał mundur pułkownika NKWD i został zastrzelony przez ochroniarzy. Stwierdzono śmierć prezydenta, a po pół godzinie przybywa Bierut i mówi, że nic się nie stało. Do tego dochodzą opowieści otoczenia Bieruta mówiące, że bardzo się zmienił, inaczej się zachowuje, prawie nie poznaje ludzi” – opowiadał prof. Wieczorkiewicz dodając, że Jaroszewicz, sam będący sowieckim agentem, wiedział o czym mówi. Kolejną poszlaką jest fakt, że po 1943 r. gdy Bierut wrócił do Polski, zerwał kontakty z żoną Janiną Górzyńską.
Śmierć gen. Karola Świerczewskiego łączona jest właśnie z faktem, iż miał on ogromną wiedzę, na temat umieszczonych w Polsce „matrioszek”. Wersja o śmierci w zasadzce ukraińskiej partyzantki jest dziś mało wiarygodna. Pytanie dotyczy raczej prawdziwych powodów likwidacji legendarnego „Waltera”, a te mogły mieć przyziemne podstawy chęci zabezpieczenia agentury. Akurat Świerczewski był tym, za kogo się podawał: Polakiem wysługującym się Sowietom.
Jan Piński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz