środa, 16 grudnia 2020

Piłsudczycy cofnęli nas w rozwoju. To wtedy wyprzedziła nas Japonia

Polska wyprzedzała kiedyś gospodarczo Japonię. Tak, tak. Do czasu aż pełnię władzy przejęła sanacja. Władza piłsudczyków oznaczała protekcjonizm, nieprzychylność małemu biznesowi, wielkie nierentowne inwestycje państwowe i monopole.
Na gospodarce piłsudczycy niezbyt dobrze się znali
(World History Archive)
Na gospodarce piłsudczycy niezbyt dobrze się znali
W 1938 roku PKB na mieszkańca w Polsce wynosiło 2801 dol. rocznie, czyli niewiele więcej niż jeszcze za zaborów w 1910 roku (2169 dol.) - wyliczył Uniwersytet Groningen w Holandii. Minęło ponad ćwierć wieku od początku I wojny światowej, 17 lat pokoju, a tak niewiele się poprawiło.
Jeszcze w 1930 roku poziom gospodarki Polski w przeliczeniu na mieszkańca był podobny jak w ZSRR. Ale już w 1938 roku to komunistyczne (czytaj: niewydolne gospodarczo) przecież państwo przegoniło nas w PKB na głowę o 53 proc. (4294 dol. w porównaniu do 2801 dol. w Polsce).
Nie tylko ZSRR zostawił nas w pokonanym gospodarczym polu. Jeszcze w 1929 roku Polska wyprzedzała Japonię pod względem produktu krajowego brutto na mieszkańca. Biedniejsi o ponad 20 proc. niż Polacy byli mieszkańcy Portugalii i Bułgarii, a Węgier nawet o 34 proc. A dziewięć lat później?

Biedniejsi wcześniej Japończycy stali się w ciągu dziewięciu lat bogatsi o 16 proc. W przypadku Niemiec w 1929 roku wytwarzaliśmy 60 proc. ich PKB na mieszkańca - w 1938 roku już zaledwie 40 proc.
Najbogatsi wówczas na świecie Australijczycy przewagę nad nami zwiększyli, podobnie jak Brytyjczycy i Amerykanie, dotknięci przecież najbardziej Wielkim Kryzysem. Bułgarzy, Portugalczycy i Węgrzy prawie dogonili nas w zamożności. Co się u nas stało, dlaczego gospodarka kulała?

Wojsko u steru, gospodarka w dół

Sanacja wywodziła się ze skrajnej lewicy - sam Józef Piłsudski był czołową postacią PPS - Frakcja Rewolucyjna, czyli lewicy najbardziej skrajnej, czynnie wojującej. Co prawda przyjęło się powiedzenie, że „Piłsudski i jego zwolennicy wysiedli z czerwonego tramwaju na stacji Niepodległość”, tyle że czyny świadczą o czym innym. Nieufność do wolnego rynku, etatyzm i skłonność do ręcznego sterowania gospodarką były tego objawami. Może i z tramwaju Piłsudski wyszedł, ale sam tramwaj został na przystanku.
Inna sprawa, że duży wpływ na rządzenie krajem miała armia, która ze swej natury nie dopuszcza, żeby za wiele było puszczane na żywioł. Czy należy się dziwić, że mentalnie wojskowi i skrajni lewicowcy nie polegali na rynku i robili wszystko, żeby go ograniczyć i sobie podporządkować?
Wojna z bolszewikami 1919-1921, a potem zamach majowy w 1926 roku tylko nasiliły wpływ armii na państwo. Na wojsko już w latach 1928/1929 budżet polski przeznaczał aż 30 proc. wydatków, a kwota ta jeszcze wzrosła do 34,3 proc. w 1936/1937 i była dwukrotnie wyższa niż wydatki na edukację. Co i tak, jak dobrze wiemy, nie pomogło we wrześniu 1939 roku.

Etatyzm ponad wszystko
Z poglądów rządzących na rzeczywistość wynikała organizacja struktury państwa i podejście do gospodarki. Jak opisywał Adam Krzyżanowski, lider krakowskiej szkoły ekonomicznej, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego i poseł na Sejm dwóch kadencji, polskie władze wybrały z praw każdego z zaborców akurat te, które były najbardziej etatystyczne, a odrzucano mechanizmy wolnościowe. Sławomir Suchodolski, autor książki „Jak sanacja budowała socjalizm”, przytacza przykłady.
Z trzech zaborców tylko carska Rosja nie pozwalała poddanym wyjeżdżać za granicę bez paszportu i akurat jej reguły przyjęto w II Rzeczpospolitej. Najwyższe taryfy celne też miała Rosja i właśnie analogiczne poziomy przyjęto w Polsce. Pod koniec lat 20. Polska była otoczona „najwyższym murem celnym w Europie” - podaje Suchodolski. Liga Narodów wyliczyła, że cła wynosiły u nas średnio około 25 proc. Wyższe na świecie miały tylko Węgry, Hiszpania i ZSRR.

„W Niemczech i w Austro-Węgrzech istniały przymusowe izby przemysłowo-handlowe - II RP to rozwiązanie rozciągnęła na całe państwo” - czytamy w „Jak sanacja budowała socjalizm”. Wprowadzono je na pełną skalę po zamachu majowym, a do ich powstania walnie przyczynił się Eugeniusz Kwiatkowski. Ekonomista chwalony za przeprowadzenie budowy Gdyni i Centralnego Okręgu Przemysłowego, okazuje się, że nie bardzo wierzył w gospodarkę niepaństwową. Nawet chwalony COP kompletnie się Polsce nie przydał.
Przymusowe izby przemysłowo-handlowe stały się w narzędziem, za pomocą którego państwo kontrolowało polski biznes i wywierało naciski. „Przedsiębiorcom te kosztowne instytucje były kompletnie niepotrzebne, [...] pomimo ich wprowadzenia biznesmeni nadal opłacali działalność związków powołanych dla obrony ich interesów” - opisuje Suchodolski.
Podobnie było z izbami rolniczymi. Przed I wojną światową były przymusowe tylko w zaborze pruskim, a po wojnie ich przymus rozciągnięto na całe państwo. Przymusowe ubezpieczenie urzędników było tylko w zaborze austriackim - skopiowano to na całą Polskę w postaci ubezpieczenia pracowników umysłowych.

Monopol za monopolem

Podobnie jak w Austro-Węgrzech wprowadzono też monopole tytoniowy i solny. W Prusach i Rosji tego nie było. Rosja miała za to monopol spirytusowy, którego nie było w Prusach i Austro-Węgrzech i... oczywiście rozciągnięto także i ten monopol na całą II Rzeczpospolitą. Budżetowi państwa monopole dawały nawet ponad 30 proc. wpływów, czyli były prawie tak samo ważne jak obecnie VAT (46 proc. dochodów budżetu w 2018 r.).
Proporcje wpływów budżetu państwa (fot. "Dziesięciolecie Polski Odrodzonej")
Monopol spirytusowy wprowadzono zaraz po odzyskaniu niepodległości w 1919 roku. Po dwóch latach go zawieszono, by z powrotem wprowadzić w 1924 roku, ustalając w praktyce cenę urzędową. Cena litra spirytusu skoczyła do najwyższej w Europie. Sześć lat później w 1930 roku jeszcze ją podwyższono, próbując ratować budżet czasu Wielkiego Kryzysu.
Nie trzeba chyba pisać, że zamiast wzrostu wpływów z legalnego spirytusu, te zmalały w ciągu dwóch lat o połowę, a rozwinęło się bimbrownictwo i przemyt. „Tylko w 1933 roku wykryto 3051 nielegalnych bimbrowni, które mogły wyprodukować 1,7 mln litrów spirytusu rocznie” - podaje Suchodolski. Żeby czytelnik zrozumiał skalę czarnego rynku - w ubiegłym roku wyprodukowano w Polsce 950 tys. litrów spirytusu.

Cukier krzepi tylko bogatych

Znaczną część wpływów z „podatku monopolowego” stanowił cukier. Za każde 100 kg cukru państwo żądało w 1935 roku podatku o wartości 43,50 zł. Na dzisiejsze pieniądze byłoby to około 430 zł, czyli 4,3 zł za kilo. Obecnie w sklepach płacimy w promocjach nawet poniżej 1,50 zł za kilo.
Hasło Melchiora Wańkowicza „cukier krzepi” dotyczyło najwyraźniej tylko tych bogatszych i to oni się krzepili. W roku budżetowym 1935/1936 monopol cukrowy dał 122 mln zł dochodu do budżetu państwa, czyli około 6 proc. całego budżetu.
Co z jednej strony zabawne, a z drugiej tragiczne, w pewnym momencie rząd wymyślił, żeby eksportem cukru ratować bilans handlu zagranicznego. Wszystko w celu utrzymywania nadwyżki handlowej, co było doktryną gospodarczą sanacji. Monopol państwowy musiał sprzedawać cukier za granicę po 17 gr. za kilogram, czyli nawet poniżej kosztów produkcji. Straty fabrykom musieli pokryć polscy konsumenci. Tych państwo naganiało, ograniczając możliwość zakupu produktu zastępczego dla cukru - sacharyny. Zezwolono na jej zakup tylko diabetykom. Efekt? W Niemczech przy granicy powstało zaraz wiele fabryk produkujących sacharynę, która była przemycana do Polski.
„Kazimierz Sokołowski, jeden z najbardziej ogarniętych sanacyjnych ekonomistów, porównując ceny hurtowe towarów w Polsce i na eksport, doszedł do wniosku, że w 1930 roku polski rynek wewnętrzny (konsumenci, podatnicy) dopłacił około 0,5 mld zł do eksportu” - pisze Suchodolski. Łączna kwota dumpingu w 1930 roku miała wynieść 600 mln zł (6 mld zł na dzisiejsze pieniądze), czyli jedną czwartą wartości eksportu.

Samarytanizm gospodarczy, czyli jak zniszczono łódzki przemysł włókienniczy

Symptomatyczny dla stosunku sanacji do gospodarki, a szczególnie małego biznesu, jest przypadek łódzkiego przemysłu bawełnianego. Działania państwa doprowadziły do zapaści sektora i zejścia do podziemia. Ale może od początku.
Państwo według sanacji miało po samarytańsku ratować duże firmy prywatne, żeby nie wysyłać na bruk na raz wielu pracowników. Dlatego jedna z największych fabryk włókienniczych w Europie - Zjednoczone Zakłady Włókiennicze K. Schreibera i L. Grohmana SA - gdy Wielki Kryzys zagroził jej istnieniu, mogła liczyć na pomocną rządową dłoń.
Zakłady zatrudniały około 10 tys. pracowników i władza nie chciała pozwolić, żeby trafili na bezrobocie. Banki prywatne nie chciały już kredytować działalności, więc w maju 1930 roku podjęto decyzję, że kredyt da BGK.
Kredyt w wysokości 22,3 mln zł (dzisiejsze - 223 mln zł) trafił do firmy, co jednak na długo nie pomogło i w połowie 1931 roku firma miała deficyt 22,1 mln zł. „Karol Szrajber junior i Henryk Grohman załamują ręce i proszą rząd o pomoc” - opisuje Suchodolski.
Władze udzielają gwarancji, tolerują zaległości podatkowe... i wszystko na nic. W końcu BGK przejmuje za długi 55 proc. akcji firmy w 1933 roku. Tym samym upaństwawia prywatną firmę. Ale w ciągu trzech lat „pomagania” prywatny jeszcze zakład wykończył prawie całą branżę w Łodzi. Jak to zrobił?
Szrajber i Grohman wymyślili sobie, że pomoc państwa wykorzystają do wybicia konkurencji, bo przez nią marże były za niskie. Gdyby się udało, to działaliby na większą skalę i udałoby się zarobić. Korzystając z kredytów państwowych banków i łagodnego podejścia państwa, sprzedawali swój produkt poniżej kosztów wytwarzania. Mniejsi producenci, już bez pomocy państwa, które nie rekompensowało im sztucznie zaniżonych cen, po prostu padali.
Szacuje się, że po fali upadłości pracę w mniejszych firmach straciło łącznie 20 tys. ludzi. Wszystko po to, żeby uratować miejsca pracy dla 10 tys. zatrudnionych w źle zarządzanej firmie. Innymi słowy z 30 tys. pracujących legalnie, zostało 10 tys., choć gdyby sztucznie nie utrzymywano nierentownej firmy, mogłoby nadal pracować dwa razy więcej. Miasto liczyło wówczas ponad 600 tys. mieszkańców.
Przez Łódź przez dwa lata przetaczały się strajki z powodu nacisku fabrykantów na obniżkę pensji. Mniejszy przemysł włókienniczy przeniósł się w dużej mierze do podziemia. Przedsiębiorcy nie płacili podatków, nie inwestowali w maszyny - kupowali od hurtownika bawełnę, oddawali do wyprzędzenia i sprzedawali pokątnie. Wyzyskując przy tym robotnika do maksimum. Skoro straciło pracę 20 tys. osób, to na czarnym rynku można było nimi pomiatać. W ten sposób przyjazna podobnież ludowi władza, wprowadziła ten lud w kłopoty.

https://www.money.pl/gospodarka/wiadomosci/artykul/pilsudczycy-pilsudski-sanacja-stulecie,137,0,2420873.html?amp=1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz