środa, 28 grudnia 2022

Niewolnicy PRL

Do Warszawy jechali prawie dobę w bydlęcych wagonach. Po drodze zgarniali kolejnych nastolatków. Najwięcej w Rzeszowie

Niewolnictwo powróciło do Polski zaraz, gdy komuniści obiecali wszystkim lepsze życie. Niewolnikami były dzieci. 28 lutego 1948 roku pojawiła się ustawa, która wcieliła w życie pomysł nowej, oszczędnej władzy: Polskę odbudują dzieci. Do przymusowej pracy, za którą nie płacono ani grosza, zapędzono szesnasto-, siedemnasto- i osiemnastolatków.

Tych współczesnych niewolników mogło być nawet 1,5 miliona.

...

Bydlęce wagony

- Miałem dopiero 17 lat, jak mnie zrobili niewolnikiem - opowiada Władysław Ryznar. Dziś ma prawie 80. - W domu była bieda: ojciec miał parę hektarów, konika i czwórkę dzieci. Jak dostałem wezwanie do Służby Polsce, to zrazu się ucieszyłem: myślałem, że mnie do wojska biorą - czyli już taki dorosły jestem. Było inaczej: razem z innymi chłopakami zapędzili nas na stację kolejową w Łańcucie i zaryglowali w "krowiakach" - wagonach towarowych. Nigdy wcześniej nie jechałem pociągiem, więc ta podróż w bydlęcym wagonie była pierwsza.

...

Ryznar obozowe życie zapamiętał inaczej. Rano: czarna kawa, chleb i marmolada, a potem wszystkich wieźli do huty nazwanej imieniem Bolesława Bieruta.

- We dwóch ładowaliśmy przez kilkanaście godzin cement - wspomina Władysław Ryznar. - Nosiliśmy 50-kilowe worki - a przecież mieliśmy dopiero 17 lat. Pracowaliśmy bez przerwy od 8 rano do 18, kiedy przychodziła druga zmiana.

Wieczorem, po pracy, było szkolenie wojskowe. A w nocy - alarmy.

- Żaden z nas nie dostał złamanego grosza za pracę - mówi Władysław Ryznar. Niedawno badał go lekarz i stwierdził, że Ryznar ma wrodzoną wadę serca: nie powinien trafić ani do Służby Polsce, ani później do wojska. Ale wtedy, na komisjach nikt serca nie badał, tylko patrzył czy ma ręce do pracy.

Pewnego dnia załadowali wszystkich na paki ciężarówek i powieźli w nieznane. Komenda "z wozu" padła w Katowicach. Tam już stały tłumy innych chłopaków w junackich mundurach. Z głośników leciały komunistyczne pieśni. Polacy mieli się cieszyć, że właśnie zmienia się nazwa miasta - z Katowic na Stalinogród.

W niedzielę do kościoła junakom nie wolno było chodzić. Nawet jak Władysław Ryznar dostał zaproszenie na ślub brata, to nie dali mu przepustki na rodzinne święto.

- Ale pewnej nocy uciekliśmy z obozu, w sześciu - zapamiętał. - Poszliśmy oglądać klasztor na Jasnej Górze. Co to za wspaniałość dla nas była! Wspięliśmy się na samą wieżę! Potem się nad nami znęcali, całej kompanii robili nocne alarmy, ale nie żałowaliśmy. Co tam Stalinogród, myśmy Jasną Górę widzieli!

Przyszłości świat tęczowy

Komuniści obliczyli, że w Polsce żyje ponad dwa miliony zdolnych do pracy młodych ludzi w wieku 16-21 lat. Wielu z nich to przeciwnicy nowej władzy: działali w niepodległościowym podziemiu, w harcerstwie, w katolickich organizacjach, takich jak Sodalicja Mariańska.

Ludwik Stanisław Szuba w książce "Powszechna Organizacja »Służba Polsce « w latach 1948-1955" przytoczył jej założenia ideowe: "W opinii partii istniejące organizacje dysponowały słabym, opornym na postępowe zmiany aktywem na najniższych szczeblach. Związek Walki Młodych prowadził robotę uświadamiającą tylko w miastach, gdyż na wsiach nie posiadał struktur. W tej sytuacji perspektywa jedności młodzieży wydawała się podówczas bardzo daleka. Reakcyjne elementy kierowały swój wysiłek na pracę z młodzieżą i prowadziły dywersyjną robotę w szeregach czterech istniejących organizacji".

Służba Polsce miała więc stać się nie tylko źródłem darmowej siły roboczej. Miała też wytresować nowego Polaka.

Buty po pachy, rydel i kosa

- Trudno dziś to powiedzieć - opowiada Jan Kluz - ale wtenczas byłem niewolnikiem. - Zaczynały my pracę od tego, że kilka kompanii wsiadało do wagonów, które co dzień pchała inna kompania, bo nie było parowozów - wspomina Jan Kluz. - Jechali my albo innego dnia pchali my z godzinę. Taki to był pociąg, że człowiek robił za maszynę.

Kiedy młody Kluz skończył 18 lat, dostał pismo, żeby się stawił na stację kolejową w Przeworsku. Załadowali go z chłopakami do wagonu towarowego, nie powiedzieli, dokąd i po co jadą.

- Było nas czterech z mojej wioski - mówi. - Nic my nie wiedziały, gdzie nas wiezą. My siedziały i my jechały aż do Miłoradza. A tam był taki wielki budynek jak stodoła. I nas tam było z tysiąc junaków. Łóżka były piętrowe, z desek zrobione. Dostały my gumowe buty po pachy, rydel i kosę. I zaczęły my robotę na Żuławach Wiślanych.

Osuszanie tego terenu było jednym ze sztandarowych placów budowy komunistycznej Polski. Każdy junak dostawał przydział - 60 metrów rowu na osobę. Cały dzień musiał stać w wodzie, kosić i karczować. - A krzaczory były takie, że w jednego nie szło wyrwać - opisuje Jan Kluz. - Dookoła pomykały szczury wodne. Człowiek robił dziennie za darmo dziesięć godzin, a do jedzenia i do picia nic nie dostawał. Nawet się do kolegi nie wolno było odezwać, bo one chodziły i goniły do pracy.

Wieczorem wracali do wielkiej stodoły. - Do mycia to my nie mieli żadnych łazienek, ino koryto z kranami - opowiada Kluz. - Na wieczór dawali nam zupę z ziemniakami i brukwią. To ziemniaki każdy zjadł, ale brukiew była tako słodka, że ja jo wypluwoł.

Jan Kluz pracował pod Malborkiem. Niektórzy junacy w nagrodę pojechali oglądać zamek krzyżacki. Numer 2 "Wiadomości Służby Polsce" w dziale "Listy od junaków" opisywał: "W zamku oglądaliśmy narzędzia tortur, jakimi Krzyżacy posługiwali się w czasie badań i sądów nad przedstawicielami podbitych przez siebie narodów. Przypomniało to nam niedawne czasy hitlerowskie. Zamek przypominał nam walki Polski z zakonem krzyżackim, a później z Niemcami. Zwiedzanie zamku krzyżackiego pozwoliło nam wyobrazić sobie, jaką wielką potęgą był zakon krzyżacki, i zmusiło nas do zwrócenia bacznej uwagi na Niemców, którzy pod opieką swych anglosaskich opiekunów znów szykują się do napastniczej wojny".

Lepsze i szczęśliwsze życie

Młodych ludzi wysyłano do przymusowej pracy na podstawie ustawy z 25 lutego 1948 roku o powszechnym obowiązku przysposobienia zawodowego, wychowania fizycznego i przysposobienia wojskowego młodzieży oraz o organizacji spraw kultury fizycznej i sportu. Artykuł 1 głosił, że obowiązek wprowadza się "Celem włączenia twórczego zapału młodego pokolenia do pracy nad rozwojem sił i bogactwa Narodu".

Dalej było konkretnie: władze przygotowywały spisy młodzieży w wieku 16-21 lat. Komisje kierowały do brygad SP, czyli obozów pracy.

Unikanie stawienia się - areszt do dwóch miesięcy albo grzywna do 20 tysięcy. Potem - kolejne wezwanie do pracy.

Służba w SP nie zwalniała z wojska - junacy po niej trafiali do garnizonów.

Ludwik Stanisław Szuba w swojej książce napisał: "Założenia były takie, że młodzież będzie pracować 4 dni w tygodniu, a kolejne 2 dni zostaną poświęcone na szkolenia. Młodsi niż 18 lat mieli pracować 6 godzin dziennie, starsi - 8. W praktyce junacy pracowali (zwłaszcza w brygadach) przez 6 lub 7 dni w tygodniu po 8-10 i więcej godzin dziennie z uwagi na dodatkowe zobowiązania produkcyjne podejmowane w imieniu junaków przez aktywistów ZMP".

Komenda Główna SP wydała swój pierwszy rozkaz specjalny (4 V 1948 r.):

"Przejęci wielką ideą służenia Polsce Ludowej ruszamy zbratani młodzi synowie i córki chłopów, robotników i inteligentów, aby na gruzach pozostawionych przez niemieckich faszystów i na gruzach ustroju wyzysku i krzywdy społecznej budować wraz z całym narodem nowe, lepsze i szczęśliwsze życie".

W dziurawych namiotach

Zbigniewa Kołomyję zgarnięto do przymusowej pracy prosto z ulicy: - Siedziałem na ławeczce i czekałem na kolegów, a podszedł milicjant, wcześniej był u nas w domu, i bach, daje mi wezwanie, żebym się stawił w budynku straży pożarnej.

Chłopiec miał wówczas dopiero 16 lat, był rok 1948. - A stamtąd, tak jak byłem ubrany, do wagonów kolejowych - jazda bez jedzenia, bez picia, nie wiadomo, po co i dokąd.

Dojechali do Łodzi, którą mieli odgruzowywać. Zbyszek zapamiętał tylko jedną wielką ulicę: Piotrkowską. Wcześniej nie widział żadnego wielkiego miasta. Pochodził z ubogiej, wiejskiej rodziny, ojciec podczas wojny należał do Batalionów Chłopskich. Kiedy przyszli Rosjanie, chcieli ojca rozstrzelać, bo poczęstował ich papierosami Mewa. Jak ma papierosy, to pewnie wielki pan, którego "dołżno rasstrielat'". Tymczasem ojciec dopiero po wojnie dorobił się skrawka ziemi: dostał trzy hektary po reformie rolnej. Zbyszek od dzieciństwa pasł krowę.

Świat w Łodzi był więc rzeczywiście większy, ale jedzenie i traktowanie gorsze niż w domu. Na śniadanie dostawali niesłodzoną kawę, czerstwy chleb, marmoladę, a czasami ser topiony. I praca cięższa: od ósmej do siedemnastej, osiemnastej, zależy, jak samochód po nich przyjechał. Wozili taczkami gruz, układali cegły.

Spali w dziurawych namiotach.

- Rodzice najpierw nie wiedzieli, co się ze mną stało - wspomina Zbigniew Kołomyja. - Szukali mnie po szpitalach, na milicji, gdzie dowiedzieli się, że zabrano mnie do Służby Polsce. Ojciec się wściekł: jak to tak zabrać nieletnie dziecko, bez pytania rodziców? Awanturował się. Szczęśliwie po miesiącu miałem wypadek przy pracy.

...

Korytko blaszane i kraniki

Maria Lorenc trafiła do Służby Polsce za karę, że jej rodzice mieli dwa sklepy.

- Wtedy komuniści walczyli z prywatną inicjatywą - wspomina. - Ojca w końcu zmuszono do zlikwidowania sklepików.

...

Czesław Michalski był jednym z najmłodszych niewolników - miał dopiero 16 lat.

Zawieźli go do Krakowa. Z bydlęcego wagonu trafił od razu na obchody święta 1 Maja. Dostał do ręki szturmówkę i pomaszerował w pochodzie skandującym: "Lenin!", "Stalin!".

Potem trafił do Nowej Huty, na sztandarową budowę komunistycznej Polski. Kiedy junacy zajechali na plac budowy w podkrakowskiej wsi Mogiła, wokół jeszcze były pola, na których rósł tytoń. Brakowało fachowców, więc każdy, kto się znał na poziomnicy, z miejsca zostawał murarzem.

Rano szli do pracy, śpiewając na rozkaz: "My, espe, my roboty nie boimy się". Na budowie wszędzie wisiały głośniki, przez które puszczano pieś-ni komunistyczne zagrzewające do pracy. Orkiestra grała, gdy jakaś kompania biła rekord. Często grała.

I tak minął rok.

Czesław Michalski, jeden z najmłodszych, był też jednym z najdłużej pracujących przymusowo robotników. Rok o kaszy i kapuśniaku. Rok z dala od rodziców. Rok za darmo.

Na koniec zaproponowali mu, żeby został na budowie, teraz już za pieniądze. Nawet obiecali, że mu kupią nowe ubranie.

Nie chciał. W nagrodę za rok pracy dostał książkę o Stalinie.

Dezerterzy

Ludwik Stanisław Szuba w swojej książce cytuje jednego ze złapanych dezerterów: "Z brygady mnie zmósiło zebym uciek marne jedzenie i mało gotują co dzień kasze w kaszy mało kartofli i w dodatku przypalają jak nie przypalą to za mało słona lub surowe. Chleba terz jest bardzo mało. Włosy nam pościnali bez badania goowy jak kto nie dał ściąć to go złapało 3 ze sztabu i mu krzyż wycieli na głowię. Dowództwo się z nami bardzo źle obchodzi pościnali nam włosy i teraz wyzywają od małpich ludzi. Tak krzyczelim, że nam się jeś chcę to wygnali w lasy i kazali padnij powstań, jajka nam dali to prawie wszystkie zepsute".

Inny junak uciekł po tym, gdy mu kazano w kancelarii robić przysiady do utraty sił.

Komisje kontrolne stwierdzały: muchy i włosy kucharek wpadały do wiader z jedzeniem; podawano zepsutą kapustę, w której znaleziono robaki; junacy spali na deskach bez pościeli; junakom nie wydano 448 kilogramów mydła; zastępcy dowódców kompanii byli zawszeni.

...

- Ojciec spodziewał się aresztowania - wspomina Zdzisław Krochmal. - Nawet mówił to Władysławowi Gomułce, słynnemu przywódcy komunistów. Znali się od przedwojennych czasów - Gomułka był u Krochmala w kopalni kowalem. Jak po wojnie powiedział Gomułce, że jego też zamkną, to ten się żachnął: przecież jestem władzą!

...

Jechali prawie dobę w bydlęcych wagonach. Po drodze zabierali kolejnych nastolatków, najwięcej w Rzeszowie. Dojechali do Fortu Traugutta przy Dworcu Gdańskim w Warszawie.

Dzień zaczynał się o piątej rano. Spali na siennikach ze słomy, w namiotach w nocy było zimno, a o świcie biegli umyć się w korycie pod gołym niebem. Z rury lała się zimna woda.

Potem odgruzowywanie Warszawy. Na Marszałkowskiej ładowali gruz do wózków, które potem po torach pchali kilka kilometrów - dopiero później wynajęto konie od prywaciarza. Po pracy od noszenia cegieł nie mógł wieczorem rozprostować dłoni.

- Jedzenie było makabryczne - zapamiętał. - Rano kawa zbożowa, kanapki ze smalcem i skwarkami. A na obiad kasza z sosem i gotowana słonina. Nie chciało mi to przejść przez gardło, pieniło się w ustach.

- Tresowali nas - jak idąc do roboty, zmyliłem krok marszowy, to musiałem za karę biegać wokół kompanii.

Przez miesiąc w ogóle nie wolno było wyjść z koszar. Karali wszystkich, jak ktoś uciekł w niedzielę do kościoła.

...

Henryk Jakiel został niewolnikiem przez Stalina. Groteskowo.

Henryk Jakiel akurat mocno zranił się blachą w rękę. Zawył z bólu. I znowu usłyszał o wielkim Stalinie.

- Taka mnie złość wtedy wzięła - wspomina - że chwyciłem młotek i ciepnąłem w ten głośnik. A on tylko zabełkotał i spadł.

Wtedy się zaczęło. Młodocianego robotnika zaczęli wzywać: do związków zawodowych, do Związku Młodzieży Polskiej, do partii. Tak przez dwa dni. Trzeciego dnia zabrał go Urząd Bezpieczeństwa.

- Nie bili - zapamiętał - ale tak mi włosy naciągali, aż mnie głowa cała piekła.

Dostał kartę powołania do Służby Polsce. I jak inni: do bydlęcych wagonów i dalej w świat. Na drogę dostali po cztery suchary i konserwę jedną na sześciu.

- Wysikać się można było tylko przez otwarte drzwi wagonu - opowiada. - A jak kto chciał kupę zrobić, to musiał sobie podłożyć gazetę i potem to wyrzucić.

Dojechali do Stalinogrodu, czyli dawniejszych Katowic.

- Jak zatrzymaliśmy się na stacji, to wszystkim płakać się chciało - mówił. - Zewsząd było słychać tylko szwargotanie po rosyjsku i po niemiecku.

Wysłano go do pracy najpierw w kamieniołomie: było strasznie. Waliło się ciężkim młotem w skałę. Pchało we dwóch wielkie kolibki po szynach. Jak coś wysadzali w powietrze, to nawet nie powiedzieli, żeby uszy zatkać, to i niejednemu ustami poszła krew. Raz go odłamek trafił tuż nad uchem i rozciął skórę. Praca trwała tyle, "ile zegar utrzymał", czasami po 12, a czasami po 15 godzin dziennie.

Potem kilka miesięcy w kopalni węgla: zjeżdżał na 1200 metrów, pracował znowu po kilkanaście godzin dziennie przy budowaniu filarów.

Dalej do Fromborka, do zbierania ziemniaków i darcia buraków. Tam się jego koledzy pochorowali, bo do jedzenia dostawali skisłe mięso i ziemniaki. Wypominano im pochodzenie z Rzeszowszczyzny, gdzie grasowały ukraińskie oddziały UPA. Jak się poskarżyli na jedzenie, to dowódcy krzyczeli: "A co wy chcecie, wy bando UPA od Rzeszowa, wy żeście nigdy tak dobrze w domu nie mieli!".

https://wyborcza.pl/duzyformat/1,127290,7832556,Niewolnicy_PRL.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz