środa, 27 listopada 2019

Jane Jacobs - Śmierć i życie wielkich miast Ameryki


Książka o porażkach centralnego planowania miast w Ameryce:

Wydana po raz pierwszy w 1961 r. książka Jane Jacobs, "Śmierć i życie wielkich miast Ameryki" (przeł. Łukasz Mojsak, Centrum Architektury, Warszawa 2014).

„Istnieje pewien sentymentalny mit, według którego zgromadzenie wystarczających środków – mowa zwykle o 100 miliardach dolarów – pozwoliłaby w ciągu dekady postawić na nogi wszystkie podupadłe dzielnice oraz zapobiec degeneracji rozległych, jednolicie szarych połaci miast położonych jeszcze do niedawna w strefie podmiejskiej. Miałoby to również zatrzymać odpływ klasy średniej, a tym samym pieniądze z jej podatków, a może zaradzić nawet problemom komunikacyjnym.

Spójrzmy jednak na to co powstało za pierwsze przeznaczone na ten cel miliardy. Osiedla dla najuboższych, które stają się jeszcze gorszymi ogniskami przestępczości, wandalizmu i społecznego marazmu niż slumsy, które miały zastąpić. Osiedla dla klasy średniej będące arcydziełami nudy i przeregulowania, szczelnie odcięte od miejskiej ikry. Luksusowe osiedla, które swoją niedorzeczność z różnym skutkiem nadrabiają jałową krzykliwością. Centra kultury, gdzie nie może utrzymać się porządna księgarnia. Centra wielofunkcyjne, które nie przyciągają nikogo oprócz bezdomnych dysponujących węższym niż inni wachlarzem miejsc do przesiadywania. Centra handlowe, które są pozbawionymi polotu imitacjami sieciowego handlu z przedmieścia. Ciągi spacerowe wiodące znikąd donikąd, nietknięte stopami spacerowiczów. Autostrady patroszące wielkie miasta. To nie jest odnowa miast, to ich pustoszenie!


Bliższe spojrzenie na te dokonania ujawnia nędzę gorszą nawet niż marność ich ambicji. Takie inwestycje z rzadka wychodzą okolicy na dobre, co teoretycznie stanowi ich właściwy cel. Są jak amputowane członki miasta, zżerane często przez galopującą gangrenę. W celu planowego osiedlania mieszkańców poszczególne segmenty populacji wycenia się, opatruje metkami i sortuje, aby każda z grup żyła w atmosferze rosnącej podejrzliwości i wrogości wobec otoczenia. Kiedy co najmniej dwie wrogie enklawy zostaną usytuowane na wspólnym obszarze, nazywa się go <<rejonem o zrównoważonym przekroju społecznym>>. Monopolizujące okolicę centra handlowe i monumentalne centra kultury osłaniają płaszczykiem piarowskich bzdur proces wydzierania handlu i kultury ze strefy zwyczajnego, kameralnego życia miasta.

Aby te cuda były możliwe, mieszkańcy, których urbaniści biorą na celownik, muszą najpierw zostać wyrugowani, wywłaszczeni i wykorzenieni niczym pod naporem najeźdźcy. Upadają tysiące drobnych przedsiębiorstw, doprowadzając do finansowej ruiny swoich właścicieli, której nikt im w żaden sposób nie zrekompensuje.

(…)

Ekonomiczny mechanizm modernizacji miast opiera się na hucpie, finansowanej nie tylko – jak głosi teoria odnowy miast – z racjonalnie inwestowanych dotacji budżetowych, lecz także z horrendalnych, przymusowych dopłat wyciśniętych z bezbronnych ofiar. Nadzieja na to, że poczynione „inwestycje” zwrócą się dzięki zwiększeniu wpływów z podatków, to także iluzja - żałosna kropla w morzu pustoszących miejską kasę potrzeb, które wynikają z konieczności zwalczania skutków degeneracji i destabilizacji okrutnie przenicowanych miast. Sposoby przebudowy miast są równie żałosne jak ich skutki.

Kunszt i wiedza urbanistów nie są w stanie powstrzymać upadku – i zapowiadającego go duchowego wyjałowienia – coraz rozleglejszych połaci naszych miast. Nie sposób nawet się pocieszać, zwalając winę za porażki na brak warunków do urbanistycznych popisów. Zasady planowania miast na nic się nie zdają. Weźmy na przykład nowojorski rejon Morningside Heights. W świetle myśli urbanistycznej nie mają prawa występować tu żadne problemy. Miejscu sprzyja obfitość terenów zielonych, uczelniany kampus, place zabaw i inne otwarte przestrzenie.(…) Jest to również słynny ośrodek akademicki skupiający znakomite uczelnie: Uniwersytet Columbia, Union Theological Seminary, muzyczną Julliard School i parę innych. Są tu dobre szpitale i kościoły. Nie ma przemysłu. Plan chroni rezerwaty masywnych, przestronnych apartamentowców klasy średniej i wyższej przed wprowadzeniem w ich obręb elementów <<nieprzewidzianych w planie>>. A jednak na początku lat 50. okolica ta zaczęła się staczać na samo dno, stając się ponurym slumsem, do którego strach było się zapuszczać. Kiedy sytuacja zaczęła zagrażać miejscowym instytucjom, ich przedstawiciele zebrali się wraz z miejskimi specami od urbanistyki, zastosowali jeszcze więcej urbanistycznej teorii, wyburzyli najbardziej podupadłą część Morningside Heghts, w zamian stawiając spółdzielcze osiedle dla średniozamożnych wraz z centrum handlowym, a także osiedle komunalne. Całość wypełniały powietrze, światło, słońce i zieleń. Efekt uznano za wzór do naśladowania dla innych dzielnic.
Od tego czasu Morningside Heights stacza się jeszcze szybciej.”

W pierwszym rozdziale omawia autorka sprawy bezpieczeństwa:

„Należy zacząć od tego, że spokój w przestrzeni publicznej – na chodniku i ulicy – nie zależy przede wszystkim od policji, choć ona oczywiście też jest potrzebna. Gwarantują go przede wszystkim złożone, niemal nieuświadomione sieci dobrowolnego nadzoru oraz zasady tworzone i egzekwowane przez samych mieszkańców. Jednak w niektórych rejonach prawa i porządku pilnuje na chodnikach niemal wyłącznie policja i zatrudniona straż – najbardziej jaskrawe przykłady to starsze osiedla komunalne oraz ulice o dużej rotacji mieszkańców. Takie miejsca są jak dżungla. Nawet armia policjantów nie zagwarantuje poszanowania zasad cywilizowanego zachowania, jeśli brakuje codziennego nieformalnego nadzoru”

„W mniejszych ośrodkach, mniej skomplikowanych niż wielkie miasta, za kontrolę należytego zachowania w przestrzeni publicznej, a może nawet i za zapobieganie przestępczości, zdaje się odpowiadać mechanizm oparty na opiniach, plotkach, złym lub dobrym słowie i sankcjach. Działa on, dopóki ludzie znają się nawzajem i dzielą opiniami”

Jeśli chodzi natomiast o duże miasta Jacobs wskazywała, że warunkiem na bezpieczeństwo jest to aby „publiczne przestrzenie ulic możliwie bez przerwy skupiały na sobie spojrzenia”. A to nie jest takie proste, bo „Nie da się zmusić ludzi, żeby korzystali z ulic, na których nie mają powodu się pojawić. Nie da się sprawić, by ludzie obserwowali ulice, na które nie chcą patrzeć (…) Ulice stają się bezpieczne, w najzwyczajniejszy i najmniej wrogi sposób, właśnie wtedy, gdy ludzie dobrowolnie z nich korzystają i po prostu je lubią. Wówczas zazwyczaj nawet nie są świadomi faktu, że właśnie ich pilnują.

Podstawowym warunkiem zaistnienia tego rodzaju nadzoru jest duża liczba sklepów i innych miejsc publicznych rozsianych wzdłuż chodników. Chodzi zwłaszcza o lokale, które odwiedzane są wieczorem i w nocy. Sklepy, bary i restauracje są najlepszymi przykładami miejsc, które w złożony sposób zwiększają bezpieczeństwo na chodnikach.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz